Wszystkich Świętych. Nie Święto Zmarłych i jeszcze nie Zaduszki. Dzisiaj się patrzy w niebo.
Z bliskich mi osób zmarła jedna. Reszta - to tylko nazwiska wyryte w marmurze, czasem garść opowieści. Nic więcej. Można by pomyśleć, że to święto nie jest dla mnie. Szczególnie, że będąca dla większości rodaków jego treścią otoczka kiczu wydaje mi się być szczególnie odstręczającą.
Ale kto tak pomyśli, ten nie rozumie tego święta. Jego istoty, której nie można przygnieść warstwą obleśnych stroików i zapłaconych zdrowasiek.
To jest Ich święto. Ich wspomnienie. Tych, którzy naprawdę „są moją matką i moimi braćmi".
Czasem znasz ich tylko za pośrednictwem głosu, który na wieki przechował sterylny bursztyn pliku mp3. Czasem ze zdjęć albo kawałka filmu z koncertu, po którym nie możesz przecież podejść i przegadać całej nocy. Czasem to jeszcze mniej, rzędy znaków graficznych, które kiedyś nakreślił. Czasem kilka tych znaków o nim na marginesie czyjegoś brudnopisu. Niekiedy w ogóle zostaje tylko powielany w nieskończoność anonimowy odcisk myśli - chleb, koło, same litery właśnie.
Zdawałoby się - nic. Et in pulverem reverteris[1], nic nie zostało. A jednak ... Te namiastki obecności wiążą mnie z nimi bardziej, niż całym swoim jestestwem potrafi związać ogromna część żywych. Ludzie, bez których świat byłby gorszy. Ludzie, bez których piękno, mądrość i dobro miałyby mniej gałęzi. Ludzie, bez których nie byłoby mnie, przodkowie ducha, o ile ważniejsi od dawców materiału genetycznego!
Dzisiaj się do mnie śmieją, jak trójka Jedi do Luka w ostatniej scenie sagi. Dzisiaj składam im hołd, dzisiaj sycę się ich istnieniem. Dzisiaj wiem, że jeśli jest Bóg na niebie, to tylko razem z nimi.
Ten dzień naprawdę jest za krótki.
[1] Tak, Zajdel żyje!